7 11 2016 - kumpel od batonika

Dziś na korytarzu wpadłam na Vincenta. Chłopak z Warszawy. Chodzi do naszej szkoły od września. Nie dość, że jestem najwyższą dziewczyną w mojej klasie, to jeszcze on jest najniższym w swojej. Uroczy i zadbany. Dość dziecinny z twarzy. Ma zadarty nosek i rozwiniętą mimikę twarzy. I też jest dość nadpobudliwy...no wiecie, w tych gestach i ruchach twarzy. Zupełnie jak ja. Poczułam, że Jezus postawił mi na drodze nowego ziomka. Miał rozwianą w nieładzie iście złotą grzywkę. Fajną. W ogóle zdawał się być taki...sympatyczny. Czysty. Nie skażony toksynami tej szkoły. Taki miły fajny przedszkolaczek. Misio. Za dużo określeń. Nosił markowe buty i tradycyjnie podwijane rurki. Miło raz na jakiś czas ujrzeć taki widok wśród dresów. Nie patrzyłam na niego jak na potencjalnego chłopaka. Zdawał się być taki malutki. Po prostu zaczęłam go uwielbiać od pierwszych chwil naszej rozmowy. Nim się obejrzeliśmy przegadaliśmy całą długą przerwę, a później na świetlicy, gdy czekałam na autobus rozmawialiśmy jeszcze dwie godziny. Odprowadził mnie do autobusu. Miło.
Był taki sympatyczny dla wszystkich odkąd przyjechał do szkoły. Chłopaki od razu przywitali go falą nienawiści. Dziewczyny zaś uganiały się za nim jak za bóstwem. Jak dla mnie to chyba normalne, że chce by w nowej szkole przywitano go tak, jak on przywitał ich. Że chce poznać ludzi, a nie siedzi w kącie i płacze. Jest super gościem, mówię wam. Rozmawialiśmy tak długo, a zleciało jakby kilka chwil. Takie najpiękniejsze są zbyt ulotne. Dyskutowaliśmy jak stare małżeństwo, a zaczęło się od głupiego ostatniego batonika w sklepiku, którego postanowiliśmy zjeść na pół. 

Cieszę, się, że poznałam go bliżej. Nie spodziewałam się nawet, że można odnaleźć takie skarby, kiedy ma się ochotę na Grześka.